środa, 8 czerwca 2016

W Botanisk hage z Małgorzatą Piotrowską. Wywiad.


Małgorzata Piotrowska oswaja wiklinowego konia w Botanisk hage w Oslo, 2016 Zdj. Marta Tomczyk-Maryon.
Tworzenie książki jest jak reżyserowanie, trzeba sobie poradzić zarówno ze słowem jak i z obrazem, a więc panować nad „aktorami”.

Umówiłam się z Małgorzatą Piotrowską na Tøyen, dzielnicy Oslo znanej z dwóch rzeczy Muzeum Muncha i Ogrodu Botanicznego. Ponieważ dzień był piękny, wybrałyśmy to drugie. Lato w Norwegii nie gości zbyt długo, warto cieszyć się każdym promieniem słońca. Małgorzata jak zwykle przyjechała na rowerze, ja metrem. Wkrótce przekroczyłyśmy bramę Ogrodu Botanicznego. Kwitło, pachniało i odurzało. Zagłębiając się w ścieżki szukałyśmy miejsca, gdzie można przysiąść i pogadać. Jednogłośnie zrezygnowałyśmy z ławki i rozsiadłyśmy się na miękkiej, zielonej trawie.

Marta Tomczyk-Maryon: Skończyłaś poważne studia na renomowanej uczelni, czyli warszawską Akademię Sztuk Pięknych na Wydziale Projektowania Graficznego. Dlaczego zajęłaś się ilustrowaniem książek dla dzieci? Czy od początku miałaś taki pomysł na życie i karierę zawodową?

Małgorzata Piotrowska: Oczywiście nie miałam takiego pomysłu. Studiowałam Projektowanie graficzne, czyli plakat w pracowni Macieja Urbańca. Od początku ciągnęło mnie jednak do literatury i obrazu. Mój dyplom to były plakaty, ale wybrałam sentencje z Gogola i Czechowa, które mi się podobały i zrobiłam do nich rysunki. Na przykład do zdania „Każdą rzecz można pogorszyć, chcąc ja uczynić lepszą”. Namalowałam do tego obrazek pięknego jabłuszka, w którym odbijał się ogryzek. W czasie studiów miałam również kontakt z wydawnictwami, dostawałam okładki do zrobienia. Czytałam dużo literatury.  Nie wiedziałam, co chcę robić, ale miałam poczucie, że studia to przeciągnięcie o pięć lat poczucia, że „wszystko mogę”, gdy tak naprawdę potem nie będę mogła już nic.

Czy słowo było dla ciebie równie ważne jak obraz?

Tak. Ważne dla mnie były również teksty piosenek, czyli tzw. poezja śpiewana. Wychowałam się na Młynarskim, Kabarecie Starszych Panów, Grechucie, Magdzie Umer. Słowo było ważne, ale nie słowo powiedziane wprost, tylko takie, za którym kryje się jakaś tajemnica, obietnica. Ale wracając jeszcze do studiów, to Urbaniec mi powiedział, że na pewno będę się zajmować ilustracją. Od razu zauważył moją malarskość, impresjonistyczność.

Wygląda na to, że jesteś „urodzoną ilustratorką”.

Zawsze wydawało mi się, że książka dla dzieci ma duży potencjał, że można w niej mówić o rzeczach ważnych, ale, że można też z przymrużeniem oka schować się za zabawę. A poza tym jestem dużym dzieckiem. To dziecko jest we mnie cały czas. Zawsze byłam zafascynowana ilustracją w książkach dla dzieci. Jak byłam dzieckiem kochałam oglądać, „obwąchiwać” książki.

Jakie cechy ma według ciebie dobra książka dziecięca?

Tak naprawdę wszystko zależy od tego, co lubisz. Będę jednak przy tym trwała, że dobra książka dla dzieci powinna zawierać humor. Nie lubię ciężkich książek dla dzieci, które zmagają się z trudnymi problemami.

- Hei – przerywa nam nagle mężczyzna w uniformie pracownika Ogrodu Botanicznego.

- Hei – odpowiadamy zgodnym chórkiem.

- Beklager at jeg forstyrrer men vil informere at det ikke er lov å sitte på gresset her (Przepraszam, że przeszkadzam, ale chciałem poinformować, że nie wolno tutaj siedzieć na trawie) – mówi mężczyzna.

- Det visste vi ikke (Nie wiedziałyśmy) – odpowiada Małgorzata.

Nie ma rady, przenosimy się na ławkę.

Czasem dobrze zrobić coś niedozwolonego – śmieje się Małgorzata.

- Zdecydowanie – odpowiadam.

Wracając do humoru w książkach – kontynuuje Małgorzata -  to np. humor w ilustracjach, który towarzyszy poważnej książce, może ją łagodzić, nadawać jej jakąś miękkość. Nie myślę tu o humorze typu „parskanie śmiechem”, ale o czymś łagodnym, bardziej subtelnym.

Teraz będzie głupie pytanie: czy trudno zrobić dobrą książkę dla dzieci?

Jakby było łatwo to miałabym same bestsellery (Śmiech).

Gdzie dla ciebie leży największa trudność?

Każda moja książka zaczynała się od jakiegoś impulsu. Przypuszczam, że tak samo jest z pisaniem. Wychodzę od jakiejś jednej sytuacji, która się stopniowo sama rozwija. Często sobie coś tam notuję, szkicuję. I nagle, stopniowo, z jednego spontanicznie zapisanego szkicu buduje się historia. Ale na tym polega trudność, na ułożeniu wciągającej historii. Książka powinna mieć swoje tempo, punkty dramaturgiczne, powinna być zbudowana trochę filmowo. Tworzenie książki jest jak reżyserowanie, bo trzeba sobie poradzić zarówno ze słowem, jak i z obrazem, a więc panować nad „aktorami”.

Jak wyglądają kolejne etapy pracy nad książką? Powiedziałeś już, że zaczynasz od impulsu/ pomysłu, który rozwijasz robiąc szkice i notatki. Co dzieje się potem? I tu zawiera się pytanie: co jest pierwsze tekst czy ilustracja?

Zaczynam od ilustracji. Często robię np. trzy rysunki, a nie piszę jeszcze żadnego tekstu. Tekst zaczynam budować, gdy wchodzę w ten świat. Szukam historii w obrazkach. Dużo dzieje się podświadomie,  do obrazków wkładam nieuświadamiane treści, które zaczynają „grać” i są przeze mnie stopniowo odkrywane i „przenoszone”, rozwijane w tekście. Trudno to jednak opowiedzieć, bo pracuje się różnie nad różnymi książkami. Na przykład moja pierwsza książka Oliwier wśród ptaków (Oliver hos fuglene)  http://trolleimisie.blogspot.no/2015/07/magorzata-piotrowska-oliver-hos-fuglene.html powstała tak, że robiłam najpierw swoje dorosłe obrazki. Eksperymentowałam z akwarelą, skrobałam, dłubałam. Tworzyłam surrealistyczny świat.  W końcu pomyślałam, że fajnie byłoby zrobić książkę dla dzieci. Idąc za swoimi pomysłami wykorzystałam motyw snu i poetykę bajki.  

W jaki sposób zamieszkanie w Norwegii wpłynęło na twoją twórczość?
Po przeprowadzce do Norwegii, zaczęłam myśleć, że w książkach dla dzieci nie musi istnieć tylko bajkowy świat. Pogodziłam się z tym, że książki mogą być osadzone w codzienności, rzeczywistości. I że w tym też można szukać poezji i głębi transcendentalnej. Mieszkasz tutaj i zaczynasz patrzeć. W każdym miejscu coś nowego ci się otwiera. Uświadamiasz sobie coś, o czym nie myślałaś wcześniej.

Zaczynasz nasiąkać norweskością, również poprzez wrażenia wzrokowe. W moich obrazkach pojawiły się klimaty norweskie: morza, lasy, góry. Norwegia ma krajobrazy bajkowe, więc rozbudowuje wyobraźnię. Jeśli pojedziesz na norweską prowincję zobaczysz jak morze spotyka się z niebem, zobaczysz wodospady, mgły. Wcześniej tego nie widziałam, nie miałam olśnień czymś tak takim bajecznym. Na przykład niezwykłym światłem, jakie tu jest, tym, co się dzieje podczas białych nocy, gdy niebo jest niemal białe a kontury wszystkiego są czarne, i że to wszystko odbija się w wodzie. Jasne niebo i czarne kontury. Że zachód słońca jest kontrastowy, ostry. Jak człowiek jest wzrokowcem, to wchłania w siebie wszystkie obrazy.
Ale w Norwegii przeszło całe moje dorosłe życie, tutaj dojrzałam, stałam się mamą, patrzyłam jak moje dziecko się rozwija, jakich ma kolegów, jak dzieci tutaj się zachowują. Wszystkim tym nasiąkasz i potem wkładasz bardziej lub mniej podświadomie w swoje książki.

Czy na przestrzeni lat zmieniała się twoja technika?

Tak, zmieniała się. Najpierw byłam zafascynowana akwarelą. Płynące akwarele zaczęły się jeszcze w Polsce, gdzie udało mi się zrobić jedną książkę dla dzieci. Zilustrowałam baśnie hiszpańskie pt. Cztery pomarańcze miłości (aut. Carmen Bravo-Villasante , wydane w r. 1987). Było to niestety wydane na fatalnym papierze, jednak ilustracje stworzone techniką płynącej akwareli wyszły dobrze. Z czasem zaczęłam jednak chcieć panować nad farbą. Może wynikało to z cech mojego charakteru, z tego, że zaczęłam lepiej panować nad swoim życiem (śmiech)? Chciałam wykorzystywać tę technikę bardziej świadomie, a więc,  że pozwolę płynąć tej wodzie, ale nie do końca, że w pewnym momencie ją zatrzymam. A potem zaczęłam potrzebować większego kontrastu, uderzenia formy, przestałam się bać pokazać swoją kreskę. Już jej nie zamazywałam, jak wcześniej, gdy  pracowałam bardzo cienkim rapidografem z tuszem w środku, tak żeby te kontury i kreseczki znikały. Był cień, rozlewanki, ale kreski nie było widać. W ostatnim czasie pojawia się więc kreska i zamaszystość. I to mi się bardzo podoba, bo pomaga grać na bardzo różnych strunach, znajdować mocne akordy. Często buduje to  fajną narrację.

Czy ciągnie cię do coraz bardziej popularnych obecnie technik komputerowych?

Tak, ale obawiam się, że mogłabym się wciągnąć w efekciarstwo. Poza tym lubię kontakt z kartką, wycinanie, kolaże, naklejanie, lubię się taplać w farbkach i tarzać w ścinkach papieru.

Lubisz czuć tworzywo…

Lubię i przez to czasem znajduję w pościeli jakąś wyciętą postać, który mi zginęła i, na szukanie której straciłam godzinę (śmiech), a potem niespodziewanie odkrywam ją na poduszce, albo kot ją gdzieś wywlókł na swojej sierści. Na przykład wczoraj mój kot pojawił się z wyciętym kocim okiem na ogonie, oko kocie pięknie się na ogonie przykleiło, więc miałam przed sobą ogon, który na mnie patrzył.

Chyba masz temat na nową książkę (śmiech).
Tak w tej sierści wiele się dzieje.

Którą swoją książkę lubisz najbardziej?
Lubię Drzewko (Et tre). http://trolleimisie.blogspot.no/2015/04/magorzata-piotrowska-regnhesten.html Cudnie mi się pracowało przy tej książce, tam też odważyłam się na nową technikę. I zobaczyłam jaką mi to dało frajdę i jakie fajne efekty przyniosło.

Lubię też Krokodyla (Krokodille til jul) link i Świnkę morską (Det lille marsvinet og den store katastrofen i hagen).  Gdzieś tam siedzą pod moimi skrzydełkami wszystkie książki. Wszystkie kocham jednakowo.
Jak dobra mama.

Jestem tą kwoką, która zagarnia je pod swoje skrzydła.
A jakie książki polskich autorów cenisz?

Wychowałam się na Brzechwie, jak podejrzewam każdy z mojego pokolenia. Na Tuwimie trochę mniej. Brzechwę uwielbiałam za jego abstrakcyjny humor, za jego cudowne historyjki i wierszyki. Jedną z moich ulubionych książek była Na wyspach Bergamutach z ponadczasowymi ilustracjami Zamecznika, obrazkami, które tak naprawdę mogłyby być zrobione teraz. Lubiłam też prace Mirosława Pokory. Zilustrował świetna książeczkę Babcia na jabłoni. Oczywiście także Butenko. Niewiarygodne przygody Marka Piegusa, Cyryl gdzie jesteś? Te książki miały trochę kryminału, akcję, dużo humoru, zarówno w tekście jak i ilustracjach. Zawsze lubiłam takie opowieści i może dlatego jestem tradycyjna w moich poglądach na książki dla dzieci. Dlatego mam wątpliwości, co do trudnych, czasem drastycznych tematów, które są obecnie lansowane w literaturze dla dzieci. Zastanawiam się czy one pasują do książek dla dzieci. Choć z drugiej strony, myślę, że jest dla nich miejsce i że takie książki powinny powstawać. Jednak nie należy się dziwić, że nie są pierwszym wyborem czytelniczym.
A co myślisz o współczesnej książce skandynawskiej?

Norwegowie poprzez swój pragmatyzm reagują szybko na to, co się dzieje w codzienności. Zmiany w świecie, aktualne problemy niemal natychmiast pojawiają się w norweskich książkach dla dzieci. Ale jednocześnie norwescy pisarze mówią o tych problemach językiem przystępnym, ciekawym i niepozbawionym dobrej literackości. Podziwiam ich za to, że potrafią oddać istotę problemu, jego ciężar, a przy tym nadać mu pewną lekkość i przyswajalność. Pamiętam piękne słowa Sveina Nyhusa, dotyczące Breivika, które padły w jednym z wywiadów dla polskich czytelników. Zapytano go czy mogłaby powstać książka dla dzieci o kimś takim. Odpowiedział, że tak, bo dzieci o to pytają i trzeba im odpowiedzieć. Wyjaśnił, że dzieciom się mówi, że to jest chory człowiek, że jest to choroba. To takie oswajanie tego problemu. Mnie by to nigdy do głowy nie przyszło, ale szanuję Norwegów za to, że w bestii potrafią się doszukać człowieczeństwa. To głęboki humanizm.

A czy mogłabyś wymienić kilka swoich olśnień wśród książek norweskich?
Na początku były to Fam Ekman i Iben Sandemose. Ich książki były dla mnie objawieniem. Fascynowało mnie to, że eksperymentują a równocześnie potrafią lepić fajne historie. Opowieści, które fascynują również dorosłych. Wtedy nie mówiło się jeszcze o książkach obrazkowych na granicy czytelnika dorosłego i dziecka. To są tak naprawdę książki bezwiekowe. Cieszyłam się na każdą ich nową książką. Olśnieniem był również Per Dybvig, http://trolleimisie.blogspot.no/2016/05/per-dybvig-jegeren-en-fortelling-fra.html http://trolleimisie.blogspot.no/2015/11/bjrn-f-rrvik-per-dybvig-ill-reven-og.html 
jego zamaszysta i gadająca kreska. Potem pojawiały się nowe nazwiska, może nie były to już tak duże fascynacje, ale na pewno ważne nazwiska. Byli to tacy rysownicy jak Svein Nyhus http://trolleimisie.blogspot.no/2015/02/ylvis-svein-nyhus-ill-hva-sier-reven.html i Akin Duzakin http://trolleimisie.blogspot.no/2016/01/jonstein-gaarder-akin-duzakin-anton-og.html. Szczególnie rysunki tureckiego rysownika Duzakina były niezwykłe. Lubię też Ragnara Aalbu http://trolleimisie.blogspot.no/2015/11/bjrn-f-rrvik-ragnar-aalbu-purriot-og.html, którego teksty i ilustracje do mnie trafiają.
Czyli jest to nieustanne odkrywanie?

Dokładnie, przychodzą nowi ludzie i wraz z nimi pojawia się coś nowego. Każdy człowiek, każdy ilustrator coś w tobie zostawia. Podglądamy, uczymy się. I to jest fajne w tym zawodzie, że nie grzęźniesz, tylko cały czas się rozwijasz, cały czas chciałabyś czegoś nowego. A czy życie ci na to pozwala, no, to już jest inna sprawa.
A czy podjęłabyś się karkołomnego zadania porównania polskiej i skandynawskiej literatury dla dzieci? Chodzi mi przede wszystkim o różnicę, bo myślę, że podobieństwa są łatwiejsze do wskazania.

Na pewno polska książka dla dzieci jest lżejszego kalibru niż skandynawska. Bardzo często jest ona „zabawą dla zabawy”.  Jednak teraz np. poprzez kontakty między wydawnictwami i globalizację wszystko zaczyna się przenikać. Efektem tego jest np. pojawianie się trendu edukacyjnego, w Polsce w książkach Myzielińskich, a w Norwegii u Anny Fiske. Książki stają się coraz bardziej interaktywne, czytelnik musi czegoś szukać, coś budować.
A w ogóle to dlaczego książki dla dzieci są ważne?

Są ważne, bo uczą cię świata, najpierw czytać, potem kojarzyć pewne rzeczy, łączyć obraz ze słowem na podstawowym poziomie. Potem pomagają ci formułować swoje myśli, żebyś mógł coraz lepiej komunikować się ze światem. Potrafią również ten świat jakoś tłumaczyć i znaleźć wskazówki. Po prostu cię kształtują i tyle. Zaczynasz umieć mówić, poszerzasz swój język. Uczysz się nowych słów, bo tak jak się pisze w książkach, tak się przecież nie mówi na co dzień. Jako małe dziecko miałam taką zabawę, że wypisywałam sobie słowa, których nie rozumiałam i sprawdzałam je  w wielkim Słowniku wyrazów obcych. Było to zabawne, bo czasem były to słowa łacińskie, albo francuskie i nie za bardzo umiałam je wymawiać. Pamiętam jak kiedyś tata wyśmiał tę moją wymowę. Byłam oburzona, bo jak to używam słowa w dobrym kontekście, a on się ze mnie śmieje?!
Na koniec musi paść pytanie standardowe, czyli nad jaką książką teraz pracujesz?

Nad swoją książeczką autorską. Ale chyba nie mogę zbyt wiele zdradzać. Może tylko tyle, że jest to historia z życia wzięta, o pewnym kocie, który się do nas przyplątał. Ten kot wiele rzeczy mi pokazał, dzięki niemu sporo się dowiedziałam. Już prawie jestem gotowa z ilustracjami, więc książka ukaże się jesienią.

Oczywiście kibicuję i będę o tym pisać na blogu. Chciałam cię jeszcze zapytać o nagrodę, którą niedawno dostałaś, a mianowicie Wybitny Polak w Norwegii w kategorii Kultura. Czym dla ciebie była ta nagroda? http://trolleimisie.blogspot.no/2016/04/nagroda-wybitny-polak-w-norwegii-dla.html

Mówiąc już nie o mojej nagrodzie, ale bardziej ogólnie, to mnie się wydaje, że wszyscy, którzy emigrują z Polski, i którzy jako dorośli ludzie znajdują sobie jakieś miejsce w zupełnie nowym świecie, i którym się przy tym udaje zachować trochę siebie, wszyscy są wybitni.  Jeśli nam się to udaje, to wszyscy jesteśmy wybitni.

Po raz kolejny przekonuję się, że jesteś bardzo skromną osobą.

I tak kończy się ta rozmowa. Siedzimy na ławce z widokiem na kwitnące krzewy i drzewa, z ptasim gadaniem w tle. Czasem warto tylko patrzeć. I czytać, oczywiście.

Oslo, koniec maja 2016.
Zdj. Marta Tomczyk-Maryon.